
Spokojnie – żodyn nie urzmił. Śmierć po prostu wpadła na chrzciny. W gości.
Konkretnie w charakterze chrzestnej. Było to tak:
Biedny chłop miał dziewięć dziecek.
Jak urodziło mu się ostatnie, to nikt nie chciał iść za chrzestnych.
Ulitowała się sama Śmierć, którą chłop przypadkiem spotkał na kierchowie.
A na prezent dała dziecku moc leczenia poważnie chorych.
Działało to tak:
Jak synek podrósł, to został lekarzem. Jak przychodził do chorego, to śmierć stała albo przy owego łóżku – albo od strony głowy, albo nóg.
Jak od nóg, to mógł takiego bez problemu wyleczyć.
Ale jak przy głowie, to koniec był nieuchronnie bliski.
Raz wezwali go do bogatego króla. Przychodzi, a śmierć stoi przy królewskiej głowie.
Czyli koniec nieodwołalnie bliski.
Nasz doktor, z próżności, obrócił łóżko tak, że śmierć znalazła się przy królewskich nogach.
A lepiej było nie igrać z przeznaczeniem.
W jednej wersji po prostu stracił swą moc i śmierć więcej mu się nie ukazała.
A w innej, mniej sympatycznej, śmierć ściepała go za karę ze skały.
Powie mi ktoś jaki z tego morał?